Czwartego dnia obraliśmy sobie na cel bardziej rekreacyjną trasę, czyli długa, ale niewiele przewyższenia. Droga na parking startowy była wyzwaniem, bo była nieubita, same kamienie, pod górkę lub z górki. Tak wolno tak długo jeszcze nie jechałam, ale Volvo dało radę. Po drodze ciągle były tabliczki UWAGA NIEDŹWIEDZIE, co niespecjalnie mnie zachęcało z początku do wysiadania z auta. Z Bukowca wyruszyliśmy do Źródeł Sanu, przechodząc przez 3 nieistniejące już wsie bieszczadzkie. Szliśmy tak zwanym Workiem Bieszczadzkim. Na szlaku spotkaliśmy ledwie garstkę osób, bo mgła już w ogóle wisiała złowieszczo nad górami. I tak szliśmy lasem, po błocie, w ciszy, cały czas bliżej granicy z Ukrainą pod czujnym okiem Straży Granicznej. Ta wycieczka miała największy klimat, jakbyśmy zboczyli ze szlaku, to pewnie byśmy się w tym lesie zgubili. Mijaliśmy cmentarze, ruiny budynków, grobowce i opuszczone studnie.
I tam, przy źródle Sanu, na samym końcu Polski, zostaliśmy z J. narzeczeństwem.
Wtedy też magicznie zmieniła się pogoda i na parking wracaliśmy już w słońcu. Na parkingu pokazało nam 23 km w nogach. Potem tacy ubłoceni, ale szczęśliwi, pojechaliśmy do Smereka, żeby poczekać 40 minut w kolejce i zjeść pyszną kolację w Pawle Nie Całkiem Świętym. Taka nasza kolacja zaręczynowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wszystkie komentarze! To naprawdę miłe z Waszej strony. Odwdzięczę się za każdy.
Bardzo proszę nie ogłaszać się w komentarzach.
Pozdrawiam.
Dagna